Wyobraźmy sobie grupę zbieracko-łowiecką wędrującą po niemal bezkresnej przestrzeni. Badania Robina Dunbara, brytyjskiego antropologa i psychologa ewolucyjnego, wskazują, że przeciętna liczebność takiej pierwotnej grupy naszych przodków wynosiła około stu pięćdziesięciu osób. To niewiele, jeśli uzmysłowimy sobie, że spotkania grup w tamtym czasie musiały być rzadkością, a te, które następowały, niekoniecznie przebiegały w atmosferze wzajemnej otwartości i nieskrępowanej wymiany.
Byliśmy zbieraczami i łowcami, a to oznacza, że każda z grup musiała mieć do dyspozycji określoną przestrzeń, na której mogła polować i zbierać pożywienie. Pojawienie się konkurentów mogło oznaczać głód albo śmierć. Inaczej rzecz ujmując, te sto pięćdziesiąt osób stanowiło całe bezpieczne otoczenie społeczne człowieka. Żeby przeżyć, populacja zbieraczy i łowców musi pokonywać dziennie duże przestrzenie bez osłony, mimo że ma wśród swoich członków zarówno sprawnych myśliwych, jak i wymagające ochrony grupy matki z dziećmi. Życie większości ludzi trwało wtedy prawdopodobnie nie dłużej niż trzydzieści pięć do czterdziestu lat. Jakie mózgi i jakie umysły kształtował dobór w takich warunkach? Oczywiście takie, które dawały szansę na rozwiązanie podstawowych problemów związanych z nie doborem i zapewnianiem bezpieczeństwa.
Naszym odległym przodkom zapewne często towarzyszył głód. Nawet jeśli nie był to głód zabójczy, taki, który osłabia organizm i mocno ogranicza jego możliwości, to był na tyle dotkliwy, żeby skłaniać do intensywnego poszukiwania nowych źródeł pożywienia. Był nieodłączną częścią życia. Jeśli pojawiła się okazja, żeby zjeść coś pożywnego, człowiek zawsze z niej korzystał. Polowanie i zbieractwo to zajęcia, które nie gwarantują stałego dostępu do żywności. Polowanie może się udać lub nie, a teren, po którym przemieszcza się grupa, może się okazać bogaty w jadalne rośliny, ale może też być suchy i jałowy przez długi czas. Jeśli jest coś do zjedzenia, a po niedługim czasie ponownie pojawia się do tego okazja, błędem byłoby nie jeść. W perspektywie niepewnej przyszłości może się przecież czaić dotkliwy głód. W takim świecie rozsądnie jest jeść nawet wtedy, kiedy nie czujemy silnego głodu. Nic dziwnego, że takie właśnie przystosowania rozwinęły się u naszych przodków. I tutaj zaczynają się nasze dzisiejsze problemy.
Głód stale towarzyszący człowiekowi wyposażył nas w liczne mechanizmy ochrony przed niedoborem pokarmu, ale nie dał nam ani jednego, który mógłby nas chronić przed wypełnioną po brzegi lodówką. To dlatego tak często z nią przegrywamy. A to nie jedyny wróg naszych upragnionych sylwetek. Kiedy po obfitym obiedzie – zjedzonym w dobrym towarzystwie w naszej ulubionej restauracji – wychodzimy na ulicę, mamy wrażenie, że nie przełkniemy już niczego, przynajmniej do późnego wieczora. Klepiemy się z zadowoleniem po brzuchach i ruszamy wolnym krokiem, żeby pokazać znajomym miasto. Kiedy jednak po kilku minutach zdarzy się zawędrować w pobliże cukierni, a z niej doleci nas zapach ulubionego deseru, dzieje się coś dziwnego. Uczucie pełni gdzieś znika. Taka reakcja była przystosowawczo korzystna u naszych przodków, ale dzisiaj może nam przynieść sporo kłopotów i sprawić niemało przykrości.
Rzecz jasna w takiej sytuacji staramy się uruchamiać przedczołowe obszary kory naszych mózgów. Te, które zapewniają nam zdolność racjonalnego myślenia, dostrzegania związków i zależności oraz planowania. Doskonale wiemy, co przyniesie uleganie pokusom, znamy aż nazbyt dobrze konsekwencje. Powinno nam to wystarczyć, żeby uniknąć przykrych następstw automatycznych reakcji. Powinno, ale chociaż to właściwie niczego nie usprawiedliwia, pamiętajmy, że ewolucyjna przeszłość wbudowała w nasze mózgi rozwiązania, które mają ogromną, prawie magiczną moc przekonywania.
Przystosowawczo korzystne u naszych przodków skłonności do zdobywania jak największej ilości pokarmu mogą nam, żyjącym w świecie jego nadmiaru, przeszkadzać. Ale poszukiwanie wsparcia u innych, także w zakresie ograniczania wrodzonych reakcji, to również jedno z naszych prastarych przystosowań. Tylko z pozoru pobrzmiewa w tym sprzeczność. Nawet jeśli z jakiegoś powodu nasze płaty czołowe zawiodą, możemy korzystać z kompetencji tych, których mamy obok siebie. Zdecydowanie w tym i podobnych sytuacjach co dwie kory przedczołowe, to nie jedna!
Wsparcie innych w przełamywaniu naszych naturalnych skłonności jest dzisiaj tak samo ważne jak w przeszłości, na przykład w czasie ataku drapieżnika. Jeśli więc ktoś, kto dobrze zna nasze słabości, taktownie zniechęci nas do zjedzenia nadmiarowego deseru, odwracając uwagę od cukierni i jej aromatów, spełnia te same zadania co nasi przodkowie odpędzający od grupy krwiożercze zwierzę. Każdy czas ma własnych bohaterów na miarę zagrożeń, jakie przynosi. Podobne mechanizmy da się zauważyć wszędzie. Potrzeba posiadania, podobnie jak spożywania, wpisana jest w nas, tak jak w naszych przodków, jako gwarant bezpieczeństwa. Gromadzimy więc i wytwarzamy. Przeciętne zakupy, jakie robimy w sklepie spożywczym, są tego najlepszym przykładem. Kupujemy więcej, niż nam trzeba, co w konsekwencji, w dzisiejszej skali, prowadzi do wyrzucania ton żywności. Podobnie rzecz się ma z ubraniami, meblami, samochodami i oczywiście stanem kont bankowych.
Gromadzenie pieniędzy nie różni się niczym od gromadzenia innych zasobów – dla wielu z nas, w sytym i bezpiecznym współczesnym świecie społeczeństw rozwiniętych, pieniądze stają się złudnym ekwiwalentem bezpieczeństwa. Także znajomi na portalach społecznościowych stają się rodzajem zasobu, choć z większością z nich wcale nie mamy zamiaru utrzymywać regularnego kontaktu. W społecznej grze – już nie o byt, lecz o zachwyt, popularność – znajomi są potwierdzeniem społecznej przychylności, zastępnikiem naszego znaczenia dla pierwotnych grup, w których żyli nasi odlegli przodkowie. Ludzkie umysły kształtował niedobór. Dzisiaj zaś jesteśmy mieszkańcami uniwersum nadmiaru. Mimo to gorliwie poddajemy się zasadom aktualnym w świecie braków. To zaspokaja nasze najgłębsze potrzeby i oswaja lęki. Niestety, czasami zbyt późno dostrzegamy, że jest to też bardzo niebezpieczne. Współczesny człowiek żyjący w krajach rozwiniętych nie zna zazwyczaj głodu, zimna ani zwierzęcego strachu przed drapieżcami. Funkcjonuje w bezpiecznym kokonie cywilizacji, który okazał się najbardziej wydajną ze wszystkich strategii przystosowawczych, jakie od trzech i pół miliarda lat stosowało życie na naszej planecie. Zachowania, które mają nam zapewniać to, co już mamy, nie przynoszą nam właściwie żadnych korzyści, a wręcz stają się niebezpieczne. Poświęcamy na nie czas, wkładamy wysiłek – i tracimy te zasoby bezpowrotnie, zamiast skierować tam, gdzie czeka nasza przyszłość. Nie skupiamy się na budowaniu relacji z najbliższymi, a w zamian gonimy za czymś, co mogłoby zapewnić im więcej,
Gwałtowny wzrost mózgu nie kończy się u człowieka na etapie porodu. Przeciwnie, trwa dalej, zupełnie jakby zawodnik, chociaż skończył się czas, biegł dalej, pozornie bez sensu pokonując kolejne okrążenia. Na pierwszy rzut oka wygląda na to, że ponosimy porażkę, jednak w tym pozornym szaleństwie jest metoda. Okazuje się, że ludzie nie tyle spóźniają się z rozwojem mózgu, ile wyjątkowo im śpieszno przyjść na świat. Rzecz w tym, że w pełni ukształtowany mózg dziecka, zamknięty w kostnej oprawie czaszki, byłby tak duży, że próba urodzenia go kosztowałaby życie każdej matki. Żeby tak się nie stało, musiało dojść do ewolucyjnego kompromisu między zdolnością noworodka do przeżycia poza ciałem matki a rozmiarami dziecka, które można jeszcze bezpiecznie urodzić. Ludzie po prostu z konieczności rodzą się wcześniej, niż ich mózgi w pełni dojrzeją. Na tyle jednak późno, żeby niedojrzałość nie oznaczała zagrożenia życia. Dokładny moment jest konsekwencją kilku milionów lat działania doboru, w ciągu których coraz większe mózgi przychodziły na świat coraz wcześniej. Duże mózgi, kiedy już mogły działać w społecznym środowisku naszych grup zbieraczy i łowców, dawały nam zdecydowaną przewagę, ale w chwili narodzin były przyczyną ogromnego ryzyka. Zmniejszone szanse przeżycia to rodzaj opłaty za duże rozmiary i duże możliwości. Trudno powiedzieć, czy nasze „wcześniactwo” będzie się dalej pogłębiać. Zależy to nie tylko od biologicznych uwarunkowań związanych z bezpieczeństwem porodu. Mózg jest także niezwykle drogi w utrzymaniu. U płodu zużywa ponad dwie trzecie energii, jaką dysponuje organizm. Nawet u osoby dorosłej pochłania jedną piątą zasobów, choć stanowi jedynie 2 procent masy ciała. Czy można sobie wyobrazić organizm, który byłby w stanie wytrzymać jeszcze większe obciążenie? Nie wiemy tego na pewno, ale już teraz wysokie koszty utrzymania mózgu mają ciekawe i nieoczekiwane skutki. Okazuje się na przykład, że w porównaniu z małpimi krewnymi o podobnej diecie mamy znacznie krótsze przewody pokarmowe. Układ trawienny to drugi, po nerwowym, najbardziej energochłonny z układów ludzkiego ciała. Wygląda na to, że przewód pokarmowy o „normalnej” długości i duży mózg są dla nas nie do utrzymania w jednym organizmie.
Wzmożone, charakterystyczne dla ostatnich etapów życia płodowego tempo i charakter zmian rozwojowych mózgu utrzymuje się u ludzi jeszcze przez kilkanaście miesięcy po urodzeniu, a związane z tym wydatki energetyczne sięgają w tym czasie 60 procent ogółu energii, jaką zużywa organizm. Konsekwencją takiego stanu rzeczy jest całkowita bezradność ludzkiego noworodka i jego zależność od opieki dorosłych. Trochę to przypomina sytuację torbaczy, takich jak kangury. Ich młode rodzą się w stadium embrionalnym i muszą dokończyć rozwój przytroczone do sutków na dnie toreb swoich matek. Ludzki noworodek jest w pewnym sensie takim właśnie naturalnym wcześniakiem i trzeba mu naprawdę głębokiej „torby”, żeby przetrwał pierwszy rok życia. Jednak my, ludzie, „uszyliśmy” nasze torby nie ze skóry, lecz z przywiązania, instynktów i uczuć, w których to, co wrodzone, przeplata się z tym, co osiągamy dzięki kulturze.
Konieczność opieki nad dzieckiem na tym wczesnym etapie rozwoju daje możliwość (nie tylko u ludzi zresztą) powstania bogatych i złożonych relacji. Emocje związane z obecnością innych ludzi są dla nas ważne także poza krytycznym okresem wczesnego dzieciństwa, jednak więzi – i co może bardziej istotne: kompetencje ich tworzenia – jakie powstają w tym okresie, stanowią coś w rodzaju emocjonalnego punktu odniesienia. Rodzaj i intensywność określonych reakcji, jakie utrwalą się na tym etapie, będą miały ogromny wpływ na zachowania w przyszłości. Jak ważne w tym aspekcie są pierwsze miesiące i lata naszego życia, orientujemy się najczęściej dopiero wtedy, kiedy coś idzie naprawdę nie tak jak powinno.
Jednym z najbardziej wstrząsających przykładów, jakie zna historia ostatnich dziesięcioleci, były konsekwencje działania „sierocińców” prowadzonych w Rumunii za czasów reżimu Nicolae Ceaușescu, zasłużenie okrytych złą sławą. Prawdziwie obłąkańcza polityka państwa, polegająca na zmuszaniu obywateli do posiadania jak największej liczby dzieci, doprowadziła do sytuacji, w której istniały setki takich placówek. Liczbę przebywających w nich dzieci szacuje się na około 100 tysięcy! Nieliczny personel nie był w stanie zapewnić nawet podstawowej higieny, wyżywienia czy opieki medycznej, nie mówiąc już o jakimkolwiek aspekcie emocjonalnym. Po upadku reżimu i otwarciu granic pojawiły się międzynarodowe programy pomocowe, ale ich możliwości były kroplą w morzu potrzeb.
Jedną z osób, które uczestniczyły w takich programach, był Charles Nelson, amerykański neurobiolog i psychiatra. Wraz z kilkoma współpracownikami stworzył Bukaresztański Projekt Wczesnej Interwencji (BEIP – Bucharest Early Intervention Project), który obejmował także monitorowanie losów dzieci trafiających do rodzin zastępczych. Okazało się, że znalezienie domu, w którym dzieci otoczone są należytą opieką, miało ogromny wpływ na ich rozwój, ale wiele zależało od wieku dziecka. Na prawidłowy rozwój mogły liczyć jedynie te z dzieci, które trafiły do nowych rodzin nie później niż między piętnastym a dwudziestym miesiącem życia. Oczywiście obserwacje rumuńskich sierot nie były pierwszymi czy jedynymi, jakie znamy, jednak skala tego zjawiska była wyjątkowa. Poza deficytami w kompetencjach społecznych, językowych i kognitywnych zauważono u osieroconych dzieci także zmiany w mózgach, takie jak zmniejszenie ilości istoty szarej czy sposób, w jaki neurony przetwarzały glukozę. Te okrutne sytuacje powinny nam pozwolić docenić znaczenie emocjonalnych „toreb lęgowych”. Powinniśmy o nich mówić i pisać, powinniśmy uwrażliwiać na ich istnienie naszą młodzież, która w nieodległym przecież czasie sama będzie za nie odpowiedzialna wobec własnych dzieci. Szkoda, że tak rzadko rozmawiamy na ten temat w szkołach, a tak często poświęcamy w nich czas na przekonywanie kolejnych pokoleń, że o szczęściu decyduje liczba zgromadzonych informacji.
Gwałtowny wzrost mózgu nie kończy się u człowieka na etapie porodu. Przeciwnie, trwa dalej, zupełnie jakby zawodnik, chociaż skończył się czas, biegł dalej, pozornie bez sensu pokonując kolejne okrążenia. Na pierwszy rzut oka wygląda na to, że ponosimy porażkę, jednak w tym pozornym szaleństwie jest metoda. Okazuje się, że ludzie nie tyle spóźniają się z rozwojem mózgu, ile wyjątkowo im śpieszno przyjść na świat. Rzecz w tym, że w pełni ukształtowany mózg dziecka, zamknięty w kostnej oprawie czaszki, byłby tak duży, że próba urodzenia go kosztowałaby życie każdej matki. Żeby tak się nie stało, musiało dojść do ewolucyjnego kompromisu między zdolnością noworodka do przeżycia poza ciałem matki a rozmiarami dziecka, które można jeszcze bezpiecznie urodzić. Ludzie po prostu z konieczności rodzą się wcześniej, niż ich mózgi w pełni dojrzeją. Na tyle jednak późno, żeby niedojrzałość nie oznaczała zagrożenia życia. Dokładny moment jest konsekwencją kilku milionów lat działania doboru, w ciągu których coraz większe mózgi przychodziły na świat coraz wcześniej. Duże mózgi, kiedy już mogły działać w społecznym środowisku naszych grup zbieraczy i łowców, dawały nam zdecydowaną przewagę, ale w chwili narodzin były przyczyną ogromnego ryzyka. Zmniejszone szanse przeżycia to rodzaj opłaty za duże rozmiary i duże możliwości. Trudno powiedzieć, czy nasze „wcześniactwo” będzie się dalej pogłębiać. Zależy to nie tylko od biologicznych uwarunkowań związanych z bezpieczeństwem porodu. Mózg jest także niezwykle drogi w utrzymaniu. U płodu zużywa ponad dwie trzecie energii, jaką dysponuje organizm. Nawet u osoby dorosłej pochłania jedną piątą zasobów, choć stanowi jedynie 2 procent masy ciała. Czy można sobie wyobrazić organizm, który byłby w stanie wytrzymać jeszcze większe obciążenie? Nie wiemy tego na pewno, ale już teraz wysokie koszty utrzymania mózgu mają ciekawe i nieoczekiwane skutki. Okazuje się na przykład, że w porównaniu z małpimi krewnymi o podobnej diecie mamy znacznie krótsze przewody pokarmowe. Układ trawienny to drugi, po nerwowym, najbardziej energochłonny z układów ludzkiego ciała. Wygląda na to, że przewód pokarmowy o „normalnej” długości i duży mózg są dla nas nie do utrzymania w jednym organizmie.
Wzmożone, charakterystyczne dla ostatnich etapów życia płodowego tempo i charakter zmian rozwojowych mózgu utrzymuje się u ludzi jeszcze przez kilkanaście miesięcy po urodzeniu, a związane z tym wydatki energetyczne sięgają w tym czasie 60 procent ogółu energii, jaką zużywa organizm. Konsekwencją takiego stanu rzeczy jest całkowita bezradność ludzkiego noworodka i jego zależność od opieki dorosłych. Trochę to przypomina sytuację torbaczy, takich jak kangury. Ich młode rodzą się w stadium embrionalnym i muszą dokończyć rozwój przytroczone do sutków na dnie toreb swoich matek. Ludzki noworodek jest w pewnym sensie takim właśnie naturalnym wcześniakiem i trzeba mu naprawdę głębokiej „torby”, żeby przetrwał pierwszy rok życia. Jednak my, ludzie, „uszyliśmy” nasze torby nie ze skóry, lecz z przywiązania, instynktów i uczuć, w których to, co wrodzone, przeplata się z tym, co osiągamy dzięki kulturze.
Konieczność opieki nad dzieckiem na tym wczesnym etapie rozwoju daje możliwość (nie tylko u ludzi zresztą) powstania bogatych i złożonych relacji. Emocje związane z obecnością innych ludzi są dla nas ważne także poza krytycznym okresem wczesnego dzieciństwa, jednak więzi – i co może bardziej istotne: kompetencje ich tworzenia – jakie powstają w tym okresie, stanowią coś w rodzaju emocjonalnego punktu odniesienia. Rodzaj i intensywność określonych reakcji, jakie utrwalą się na tym etapie, będą miały ogromny wpływ na zachowania w przyszłości. Jak ważne w tym aspekcie są pierwsze miesiące i lata naszego życia, orientujemy się najczęściej dopiero wtedy, kiedy coś idzie naprawdę nie tak jak powinno.
Jednym z najbardziej wstrząsających przykładów, jakie zna historia ostatnich dziesięcioleci, były konsekwencje działania „sierocińców” prowadzonych w Rumunii za czasów reżimu Nicolae Ceaușescu, zasłużenie okrytych złą sławą. Prawdziwie obłąkańcza polityka państwa, polegająca na zmuszaniu obywateli do posiadania jak największej liczby dzieci, doprowadziła do sytuacji, w której istniały setki takich placówek. Liczbę przebywających w nich dzieci szacuje się na około 100 tysięcy! Nieliczny personel nie był w stanie zapewnić nawet podstawowej higieny, wyżywienia czy opieki medycznej, nie mówiąc już o jakimkolwiek aspekcie emocjonalnym. Po upadku reżimu i otwarciu granic pojawiły się międzynarodowe programy pomocowe, ale ich możliwości były kroplą w morzu potrzeb.
Jedną z osób, które uczestniczyły w takich programach, był Charles Nelson, amerykański neurobiolog i psychiatra. Wraz z kilkoma współpracownikami stworzył Bukaresztański Projekt Wczesnej Interwencji (BEIP – Bucharest Early Intervention Project), który obejmował także monitorowanie losów dzieci trafiających do rodzin zastępczych. Okazało się, że znalezienie domu, w którym dzieci otoczone są należytą opieką, miało ogromny wpływ na ich rozwój, ale wiele zależało od wieku dziecka. Na prawidłowy rozwój mogły liczyć jedynie te z dzieci, które trafiły do nowych rodzin nie później niż między piętnastym a dwudziestym miesiącem życia. Oczywiście obserwacje rumuńskich sierot nie były pierwszymi czy jedynymi, jakie znamy, jednak skala tego zjawiska była wyjątkowa. Poza deficytami w kompetencjach społecznych, językowych i kognitywnych zauważono u osieroconych dzieci także zmiany w mózgach, takie jak zmniejszenie ilości istoty szarej czy sposób, w jaki neurony przetwarzały glukozę. Te okrutne sytuacje powinny nam pozwolić docenić znaczenie emocjonalnych „toreb lęgowych”. Powinniśmy o nich mówić i pisać, powinniśmy uwrażliwiać na ich istnienie naszą młodzież, która w nieodległym przecież czasie sama będzie za nie odpowiedzialna wobec własnych dzieci. Szkoda, że tak rzadko rozmawiamy na ten temat w szkołach, a tak często poświęcamy w nich czas na przekonywanie kolejnych pokoleń, że o szczęściu decyduje liczba zgromadzonych informacji.
Sukces przystosowawczy polega na takich zmianach w budowie i zachowaniu mózgu, które pozwalają na rozwiązywanie większości problemów, jakie stawia przed organizmem środowisko. Nagrodą jest przetrwanie i możliwość przekazania swoich genów potomstwu. Czasem jest to głównie zasługa każdego z osobna, ale równie często proces ewolucji promuje mechanizmy, dzięki którym poszczególne osobniki łączą siły, tworząc system, czyli całość, która jest czymś więcej niż prostą sumą swoich części.
W procesie wychowania przekazujemy z pokolenia na pokolenie wyjątkowe dziedzictwo sposobu widzenia świata. Właściwe ludziom wyjątkowe mechanizmy wymiany informacji podnoszą pojęcie dostosowania łącznego do rangi siły spajającej ludzkie społeczności. To jednak jedynie szansa. Od nas samych zależy, w jakim stopniu z niej skorzystamy. Tysiące pokoleń rodziców wciąż od nowa podejmowało decyzje o tym, czy wykorzystamy tę możliwość, a jeśli tak, to w jaki sposób. Akceptując różnorodność, wzmacniamy siebie wzajemnie, a wykluczając odmienność, osłabiamy wszystkich. I jest to w zasadzie proces równie prosty i zrozumiały, jak genetyczna algebra Williama Hamiltona. Im więcej swobody zostawimy dzieciom w szukaniu własnej drogi, tym bardziej różnorodne będą zasoby posiadanych przez nie rozwiązań. A to oznacza większe bezpieczeństwo.
Nie sposób tego nie zrozumieć, można jednak ignorować. Na przykład z obawy o bezpieczeństwo dzieci, o to, co w życiu osiągną, o ich szczęście. Rzecz jasna wiele z tych obaw jest uzasadnionych. Istnieją granice, które musimy postawić. To najtrudniejsza rzecz w życiu każdego rodzica: pogodzić troskę z niezbędnym poziomem swobody.
Doświadczenie uczy, że dla wielu z nas ucieczka przed koniecznością szukania kompromisu staje się źródłem złudnego bezpieczeństwa, stabilizacji, pewności, a nawet siły. Daje nam je otoczenie złożone z ludzi myślących podobnie jak my. Jest w nas pradawna tęsknota do bezpiecznych, stałych i zrozumiałych praw rządzących nielicznymi grupami zbierackołowieckimi, w których żyli nasi odlegli przodkowie. Izolacja była w tamtym świecie nie wyborem, lecz konsekwencją niewielkiej gęstości zaludnienia i krótkiej długości życia. Związana z istnieniem kultury rola procesów dostosowania łącznego była znaczna, ale daleko było do wyzwań dzisiejszego świata.
Jeśli nie zrozumiemy podstawowej wartości procesów (biologicznych czy kulturowych), które pozwalają zwiększać wartość współpracy w świecie wciąż rosnących społeczności, wcześniej czy później zniszczą nas potężne siły odśrodkowe, które rozrywają ludzkie zbiorowości, sprowadzając życie do pozornie nieuniknionej konkurencji, bezpardonowego wyścigu, w jakim bierze udział wielu z nas. Tworzenie sztywnej, opartej na przemocy hierarchii, dążenie do nieuzasadnionego potrzebami gromadzenia zasobów, silna konkurencja – to wszystko stanowi dla nas wyzwanie. Trudno mu sprostać, ale jeśli nie zdołamy tego zrobić, utkniemy w ramach dostosowanych do innego świata imperatywów.
Nastolatki mają często spore problemy ze snem. To raczej reguła w tym wieku. Grubo ponad połowa z nich przechodzi okresy zaburzeń snu, które bywają bardzo różne, od uporczywej bezsenności po stany, kiedy sen zajmuje większą część doby. Mimo wielu dekad wnikliwych badań sen jest wciąż tajemniczym procesem. Jednak wszystko, co wiemy, skłania do myślenia o nim w kategoriach zjawisk związanych raczej z działaniem całości niż określonej części organizmu. Badania wykazały silny związek snu z tak pozornie różnymi procesami, jak prawidłowe dojrzewanie istoty białej mózgu, utrwalanie śladów pamięciowych czy procesy odpornościowe.
Ogólnie nastolatki potrzebują nieco więcej snu niż osoby dorosłe (około dziewięciu i pół godziny). Ta stosunkowo niewielka różnica nie miałaby jednak tak poważnych następstw, gdyby nie specyficzne dla adolescencji przesunięcie rytmu snu i czuwania.
W stosunku do osób dorosłych rytm dobowy jest u nastolatków przesunięty zgodnie z kierunkiem ruchu wskazówek zegara. Stany związane z przygotowaniem do snu pojawiające się u dorosłych przeciętnie około dwudziestej drugiej, u nastolatków bywają spóźnione o dwie, trzy godziny. To oczywiście powoduje, że senność ogarnia ich znacznie później niż rodziców. Jeśli dodamy do tego wywołaną zaburzeniami słabszą jakość snu i większe potrzeby w tym zakresie, stan przeciętnego nastolatka około siódmej lub ósmej rano okazuje się daleki od spodziewanej przez nas gotowości do działania.
Aktywność intelektualna, jakiej wymaga szkoła, nie jest tu oczywiście wyjątkiem, a ziewanie uczniów i kłopoty z koncentracją na porannych lekcjach nie powinny być traktowane jedynie jako skutek zaniedbań dnia poprzedniego. Nawet bowiem jeśli świadomy swoich potrzeb nastolatek położy się do łóżka o dwudziestej drugiej, nie zaśnie zapewne przed północą.
Jedną z przyczyn takiego stanu rzeczy mogą być wahania poziomu melatoniny. Hormon ten trafia do krwi i jest rozprowadzany po całym organizmie. Wysoki poziom melatoniny wywołuje odprężenie, rozluźnia mięśnie, spowalnia procesy poznawcze oraz utrudnia koncentrację. Wprowadza nas w stan sprzyjający zasypianiu.
Na temat zmian stężenia melatoniny we krwi osób nastoletnich wciąż wiemy niewiele. Faktem jest, że organizm nastolatka produkuje jej znacznie mniej niż osoby dorosłej, a początek jej syntezy w szyszynce jest w trakcie doby opóźniony. Oczywiście zmiany zachodzące w otoczeniu, a zwłaszcza oświetlenie, mogą modyfikować naturalny rytm wydzielania melatoniny. Stopień, w jakim go modyfikujemy pod wpływem czynników takich jak praca zmianowa czy konieczność wczesnego wstawania do szkoły, ma wpływ na procesy, jakie zachodzą pod kontrolą tego rytmu.
Powstanie sprawnych mechanizmów służących do przekazywania informacji jest kwestią czasu. Długo wydawało się, że głównym takim mechanizmem jest język. Jednak jeśli przyjrzymy się temu nieco bliżej, okazuje się on jedynie specyficznym dla ludzi rodzajem nadbudowy nad znacznie starszymi mechanizmami. Podstawowym z nich jest empatia.
Myśleliśmy o niej najczęściej jako o rodzaju kompetencji, kształtowanej przede wszystkim przez środowisko, którą można dowolnie rozwijać praktycznie u każdego, wystarczy stworzyć do tego odpowiednie warunki. To bardzo wygodny, a przy tym bezpieczny sposób myślenia. Daje nam bowiem poczucie, że wystarczy odpowiednie środowisko wychowawcze, by kolejne pokolenia wyrastały na współczujące, zdolne do głębokiej empatii istoty, w jakich towarzystwie chcemy spędzać życie. Wszystko zależy od nas, możemy przypisać sobie wszystkie zasługi, poczuć, że panujemy nad tym, i oczywiście łatwo znaleźć odpowiedzialnych, jeśli coś pójdzie nie tak.
I pewnie wciąż byśmy tak o niej myśleli, gdyby nie grupa włoskich badaczy z Parmy pod kierownictwem nieco ekscentrycznego profesora Giacoma Rizzolattiego. Jego zespół zajmował się badaniem obszarów mózgu odpowiedzialnych za planowanie i wykonanie ruchów.
Zanim w korze ruchowej pojawią się konkretne pobudzenia będące komendą dla mięśni, inne obszary planują już ich sekwencje, trochę tak, jakby tworzyły wstępne strategie działań, spośród których potem wybierane są te najbardziej adekwatne w danej sytuacji. Nawiasem mówiąc, okazało się, że tych planów jest zwykle sporo. Przez bardzo krótki czas istnieją one w naszych mózgach jedynie jako możliwości i dopiero aktualny stan sieci nerwowej umożliwia – a raczej wymusza – wybór tej jednej, która zostaje zastosowana w konkretnych działaniach.
Włoscy badacze zdołali wszczepić do mózgu makaków japońskich delikatne elektrody, które rejestrowały pobudzenia konkretnych komórek. Dzięki temu udało się odkryć neurony, które mają zwyczaj uaktywniania się jedynie w ściśle określonych warunkach: wtedy, kiedy zwierzę wykonuje konkretny ruch. Jednym z bohaterów tych badań stał się w końcu lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku neuron, który reagował pobudzeniem tylko wtedy, kiedy małpa sięgała po leżący przed nią na stole przedmiot. Pozostawał zaś w uśpieniu, kiedy wykonywała wszystkie inne możliwe rodzaje ruchu. Jednym słowem: neuron od konkretnej roboty.
Oczywiście trudno oczekiwać, żeby sięganie po cokolwiek było w jakiś sposób wpisane w jedną jedyną komórkę nerwową. Nawet jeśli przyjmiemy (choć dane neurobiologiczne wcale tego nie potwierdzają), że w mózgu istnieje jakiś jeden określony podzespół sięgania po coś, to będzie to zapewne złożona grupa wzajemnie ze sobą powiązanych i wspólnie działających komórek nerwowych, której nasz neuron stanowi jedynie niewielką część. Ważne jest to, że badacze z Parmy mogli śledzić związki między aktywnością tego funkcjonalnie zdefiniowanego obszaru a konkretną czynnością. To oczywiście niezwykłe. Ale jeszcze ciekawsze okazało się to, co zespół Rizzolattiego odkrył w zasadzie przypadkiem.
Badania prowadzone na naczelnych wymagają ogromnego zaangażowania, wprawy i sporej cierpliwości. Niełatwo jest, nawet jeśli ma się do dyspozycji wszystkie możliwe zabawki i smakołyki, nakłonić dane zwierzę do wykonania konkretnego gestu, i to jeszcze w ściśle określonym czasie. Z perspektywy małp takie podchody z badaczami są pewnie dobrą zabawą, jednak dla naukowców to często długie godziny oczekiwań na odpowiednią okazję do zbadania tego, co dla nich jest interesujące. W samych badaniach więcej jest więc przerw niż prawdziwej pracy naukowej. W czasie jednej z przerw jeden z badaczy, zapewne dla zabicia czasu, podszedł do stołu i zgarnął małpie sprzed nosa to, po co za chwilę sama miała sięgnąć. Jednocześnie aparatura zanotowała pobudzenie neuronu, który był dotąd aktywny jedynie wtedy, kiedy małpa wykonywała określony gest. Okazało się, że neuron „sięgania” uaktywnia się także wtedy, kiedy małpa patrzy na to, jak taką czynność wykonuje ktoś inny. Pozornie taka obserwacja wydaje się nieistotna, stała się jednak punktem wyjścia jednego z bardziej doniosłych odkryć końca XX wieku. Rizzolatti i jego współpracownicy odkryli biologiczne podłoże empatii.
Włoscy badacze nazwali obserwowaną przez siebie komórkę neuronem lustrzanym. Określenie to przyjęło się w neurobiologii w wersji rozszerzonej – na bardziej ogólne „mechanizmy lustrzane”. Pozwalają one bowiem na „odbicie” wewnętrznego stanu osoby obserwowanej w umyśle obserwatora. Opisane u makaków zjawisko jest przykładem działania mechanizmów lustrzanych, które, jak się okazało, są liczne i sprawne także u ludzi. Kiedy widzimy, jak ktoś krzywi się z bólu, potrafimy określić natężenie tego bólu, nawet jeśli nie wiemy, co konkretnie dolega obserwowanej przez nas osobie. Kiedy widzimy kogoś uśmiechniętego od ucha do ucha, szukamy w jego otoczeniu czegoś, co i nas rozbawi, a często sami „zarażamy się” jego dobrym humorem.
Pamięć jest jednym z tych zjawisk, które wydają nam się oczywiste, dopóki się nad nimi nie zastanowimy.
Dla zdrowego człowieka pamięć jest zjawiskiem prawie banalnym. Pamiętamy osoby, zdarzenia, nastroje, nic bardziej trywialnego, jednak po chwili zastanowienia okazuje się, że to, co kryje się pod prostym słowem „pamięć”,wcale nie tak łatwo zdefiniować. Nic dziwnego, że naukowcy wciąż mają problemy z opisem tego zjawiska.
Doświadczenie życiowe podpowiada nam, że mamy co najmniej dwa rodzaje pamięci. Pierwszym z nich jest pamięć krótkotrwała, nazywana częściej operacyjną albo roboczą (ang. working memory). Kiedy ktoś podaje ci ważny numer telefonu, to właśnie ona daje czas na znalezienie ołówka i kawałka papieru. Pozwala na utrzymanie informacji przez kilkadziesiąt sekund gorączkowych poszukiwań. Jeżeli w tym czasie coś odwróci twoją uwagę, na przykład pies wpadający za kotem do jadalni czy znajoma melodia płynąca z głośników nieco zbyt hałaśliwego sąsiada, cenny numer telefonu zniknie i wszystko będzie trzeba zacząć od początku. Tym rodzajem pamięci zajmiemy się nieco dokładniej w dalszej części rozdziału, okazała się ona bowiem czymś więcej niż tymczasowym magazynem informacji.
Wróćmy do opisywanej wyżej sytuacji. Jeśli przy okazji poszukiwań powtórzysz sobie kilka razy numer telefonu, a następnie, po zapisaniu, z jakiegoś powodu użyjesz go ponownie w ciągu kolejnych dni, informacja o nim zostanie zapewne przeniesiona do pamięci trwałej. Wyobrażamy ją sobie najczęściej jako rodzaj magazynu o praktycznie nieograniczonej pojemności, w którym nasze wspomnienia leżą sobie spokojnie, czekając na chwilę, kiedy okażą się przydatne.
Choć nasza ogólna intuicja, podobnie jak w wielu innych wypadkach, okazuje się tutaj poprawna, to badacze pamięci szybko odkryli, że proces zapamiętywania jest skomplikowany, a sama pamięć to zjawisko znacznie bardziej złożone niż najchętniej przywoływana analogia zapisu informacji na dyskach twardych naszych komputerów.
Pamięć długotrwała nie jest depozytem jednorodnym. Rodzaje pamięci długotrwałej można określać na podstawie funkcji, jakie pełnią, oraz typów informacji, jakie przechowują.
Mamy więc bardzo starą ewolucyjnie pamięć proceduralną, która zawiera informacje na temat sposobów wykonywania czynności. Wielokrotne ich powtarzanie powoduje, że wykonujemy je natychmiast i z dużą dokładnością. Ten rodzaj pamięci dzielimy bez wątpienia ze wszystkimi kręgowcami, a być może także z większością zwierząt. Korzystanie z zasobów pamięci proceduralnej nie wymaga świadomego aktu przypominania. Prawdopodobnie to właśnie brak fazy świadomej w procesie korzystania z zasobów pamięci proceduralnej zapewnia jej prawie natychmiastowe działanie. Kiedy zbliżamy się do roweru, nie myślimy o całym zestawie czynności, jakie będziemy musieli wykonać, żeby nim pojechać, tylko po prostu wsiadamy i jedziemy. Kiedy bierzemy do ręki gitarę, nie myślimy o ułożeniu palców na gryfie. Jeśli umiemy grać, gramy. Podobnie jest z setkami innych umiejętności, jakie posiadamy.
Zupełnie innym rodzajem pamięci jest pamięć deklaratywna. Jest ona silnie związana ze świadomością. Czasami utożsamia się ją nawet z fundamentami świadomego „ja”. Nazywamy ją epizodyczną, kiedy dotyczy zdarzeń, lub semantyczną, kiedy zapamiętujemy słowa lub symbole.
Dorosły człowiek używa dojrzałego mózgu, który nie jest już tak bardzo nastawiony na zdobywanie i bezkrytyczne przyswajanie informacji. Nadchodzi czas wykorzystywania doświadczeń. Kryterium nowości, które było kluczowe w okresie adolescencji, ustępuje pierwszeństwa innym zasadom. Na poziomie fizjologii jednym z najwyraźniejszych objawów tej zmiany jest nieco szybsze starzenie się struktur odpowiedzialnych za promowanie nowości, głównie hipokampu. W rezultacie nowość nie robi już na dojrzałym mózgu takiego wrażenia.
Te zmiany mają fundamentalne znaczenie dla strategii rozwiązywania problemów. O ile sposobem nastolatka czy ogólniej: właściciela mózgu w okresie przeddojrzałym było szukanie własnych rozwiązań (nawet jeśli sprawdzone sposoby radzenia sobie z problemem były dostępne), o tyle dojrzały mózg ma już za sobą okres poszukiwań. W pewnym stopniu w czasie dojrzewania i nieco później, w trakcie ustalania neurobiologicznej homeostazy, mózg zgromadził już odpowiednią liczbę rozwiązań, rozbudowany zestaw wzorców, którymi może się posłużyć w przyszłości.
Strategia dorosłego polega przede wszystkim na przeszukiwaniu wewnętrznych zasobów. Jeśli nie znajdzie się odpowiedni wzorzec, nie oznacza to automatycznego przełączania się w tryb poszukiwania nowych rozwiązań. Powrót do stanu z okresu adolescencji właściwie nie jest możliwy. Cechy systemu przetwarzającego informacje mają oczywisty wpływ na sposób jej przetwarzania. Określone struktury, dojrzewając, tracą swoje cechy związane ze stanem niedojrzałości. (To ta właśnie zmiana uniemożliwia dorosłym zrozumienie motywów działania nastolatków). My, dorośli, najczęściej wybieramy wzorzec najbliższy optymalnemu rozwiązaniu, a następnie poddajemy go modyfikacji tak, żeby dopasować rozwiązanie do aktualnych zadań.
Utarte ścieżki dojrzałego myślenia nie zawsze zresztą są skuteczniejsze od poszukiwań. Ileż to razy słyszymy historie o tym, jak ktoś mozolnie przepisywał listę kontaktów przy zmianie telefonu lub operatora. Takie opowieści słyszy się najczęściej z ust starszych użytkowników komórek. Działają oni schematycznie, tak jak by postąpili przy utracie tradycyjnego notesu z numerami telefonów, odtwarzając cały zestaw z innych źródeł. Podobne mechanizmy mogą ograniczyć gotowość dorosłych do wykorzystywania nawet tych nowości, które na pierwszy rzut oka wydają się autentycznie ciekawe.
Dojrzewanie mózgu w okresie adolescencji to nie tylko „wielkie wymieranie”. Równie ważne są pozostałe widoczne w tym czasie zmiany, przede wszystkim wzmacnianie połączeń i mielinizacja.
Wiele wskazuje na to, że usprawniane są te połączenia, które odpowiadają szlakom częściej wykorzystywanym. Liczne i różnorodne doświadczenia pozwalają wzmocnić wiele z połączeń. Ubóstwo bodźców z kolei powoduje, że wzmacniane są jedynie nieliczne szlaki. Mechanizm ten opisaliśmy dokładniej już wcześniej, wskazując na zależność między częstością czytania a skłonnością do sięgania po książki w życiu dorosłym. Dotyczy ona jednak właściwie wszystkich aspektów zachowania.
Jeśli zależy nam na tym, żeby jakaś dyscyplina sportu czy innej aktywności fizycznej była częścią życia naszego dziecka, jedyną drogą jest prowokowanie sytuacji, w których będzie ono w ruchu tak często, jak to możliwe i oczywiście bezpieczne. I musi to być ten rodzaj aktywności, który odpowiada jemu, nie tylko nam. To ostatnie bywa trudne, ponieważ nasze wyobrażenia, preferencje czy oczekiwania mogą nas w naszej roli mocno ograniczać.
Dobrym przykładem jest tytułowy bohater filmu Stephena Daldry’ego z 2000 roku. Billy Eliot (zagrany przez Jamiego Bella) wychowuje się w górniczym miasteczku, a jego ojciec marzy, żeby Billy został pięściarzem. Billy jednak jest... urodzonym tancerzem. Mimo ambicji ojca i trudnej sytuacji rodziny Billy tak mocno pragnie tańczyć, że ostatecznie stawia na swoim. Udaje mu się znaleźć wsparcie w osobie nauczycielki tańca, która dostrzega jego talent i przekonuje ojca do planów syna. Ta filmowa historia kończy się dobrze, ale wiele jej podobnych, dziejących się w prawdziwym świecie – niestety, nie.
Takich historii są tysiące i często kiedy mówimy o porażkach, nieskuteczności metod wychowawczych czy bezradności wobec oporu młodych przed robieniem czegoś, co w naszych oczach jest dla nich dobre, nie uwzględniamy tego właśnie prostego mechanizmu. Czy chodzi o czytanie, sport, czy upodobanie do górskich wycieczek, zawsze musimy łączyć w tym okresie aktywność z autentyczną chęcią jej podejmowania.
Okazało się, że poza od dawna znaną rolą związaną z zapewnieniem odpowiedniej jakości ruchów móżdżek zaangażowany jest w funkcje kognitywne, między innymi w rozpoznawanie sygnałów społecznych. Należy więc do struktur tak zwanego mózgu społecznego, którego jakość decyduje o kompetencjach społecznych. Okres adolescencji jest etapem, na którym móżdżek nie jest jeszcze w pełni rozwinięty. Być może to właśnie tłumaczy opisywane przez Shannon Brownlee i Robertę Hotinski problemy z prawidłową interpretacją emocji wyrażanych przez twarze, na które patrzą.
Typowy nastolatek jest nie tyle nieczuły na emocje osób ze swojego otoczenia, ile bezradny wobec zadania polegającego na interpretacji informacji o emocjach innych ludzi i prawidłowej reakcji na nie. Kompetencje w tym zakresie mogą się ponadto znacznie różnić u poszczególnych osób w tym wieku.
Kiedy więc siedzimy smutni w domu, bo przytrafiło nam się coś przykrego, a nasz nastoletni syn czy nasza nastoletnia córka krążą pół dnia wokół nas i nie pytają, co się stało, być może ich obojętność nie wynika z braku troski czy zaangażowania. Być może nie chodzi o to, że manifestują niezależność albo ignorują nasze uczucia, co często wywołuje u nas irytację. Badania wskazują, że ich niechęć do przejmowania się naszymi nastrojami jest pozorna. Oni po prostu nie dostrzegają smutku na naszych twarzach. Trudno w to uwierzyć, ale gdyby zatrzymać ich w biegu i wyjaśnić, że dzieje się coś niedobrego, moglibyśmy liczyć na więcej zrozumienia i wsparcia.
Zdolności do wyrażania i odczytywania emocji innych ludzi nie są rzecz jasna zależne jedynie od rozwoju móżdżku. Problemy nastolatków z emocjami związane są także z wieloma innymi strukturami mózgu. Jedną z nich jest hipokamp, głęboko w każdej z półkul położona struktura odpowiedzialna między innymi za przenoszenie informacji między buforem pamięci roboczej a pamięcią trwałą. Jest on szczególnie wrażliwy na obecność estrogenów, które powodują, że u kobiet struktura ta dojrzewa szybciej. Wyjaśnia to wcześniejsze pojawianie się kompetencji społecznych u dziewcząt i nieco wyższą inteligencję emocjonalną kobiet.
Rozwojowi struktur podwzgórza z kolei bardziej sprzyja testosteron. Podobnie rzecz się ma z ciałami migdałowatymi. Ponieważ struktury te odpowiadają za reakcje na czynniki środowiska, które mogą stanowić zagrożenie, można ich szybszym rozwojem tłumaczyć takie typowe dla chłopców zachowania, jak agresja czy ogólna ruchliwość.